INFORMACJE

Witam serdecznie w Szpitalu dla Chorych Nerwowo i Psychicznie, który został przeniesiony:





27 sierpnia 2012

Pragnienie, by umrzeć było moją jedną i jedyną troską; dla niej poświęciłem wszystko, nawet śmierć.


THE TRUTH IS YOU COULD SLIT MY THROAT & WITH MY ONE LAST GASPING BREATH, I'D APOLOGIZE FOR BLEEDING ON YOUR SHIRT.

Dźwięk ćmy uderzającej w amoku o ścianę podobny jest dźwiękowi gruchotanych kości. To mógłby być ostatni odgłos, który wydałoby jego wypłowiałe ciało, gdyby teraz wstał, wyszedł na balkon i wyskoczył. Myśli o tym, wpatrując się w oślepiającą jarzeniówkę, pierwszą przyczynę zguby ćmy. Leży na podłodze. Leży na podłodze, bo podłoga wiąże go z tym światem, bo podłoga jest przyziemna, bo podłoga daje stabilność. Bo gdyby nie ona, odleciałby gdzieś w kosmiczną próżnię. Tak, gdyby teraz wstał, grawitacja nie byłaby mu straszna. Nieważkość otula jego ciało, a pragnienia zasnuwają umysł. Mógłby wziąć teraz żyletkę i pociąć sobie ręce tak głęboko, że skóra rozstąpiłaby się na odległość kilku centymetrów. Sięgnąć po paczkę papierosów leżącą gdzieś nieopodal, za stertą niedopałków w popielniczce, wsunąć jednego z nich między wargi, zapalić i zaciągnąć się obficie, łapczywie. Zacząć pisać, wylać swoje myśli na cokolwiek, patrzeć na nie, korygować je i pogłębiać. Mógłby zrobić każdą z tych czynności, ale to już jest za mało. Każda z powyższych form autoagresji już nie wystarcza, niczego mu nie daje, nie zaspokaja, ba!, wręcz ogranicza. Odsuwa go od celu, który nigdy nie miał większej przyczyny i nigdy nie był niczym pokierowany. Niczym, prócz samą, nieskazitelnie czystą chęcią śmierci.
To jest moment, w którym ścierają się granice. Rozpacz sięga samego dna tragizmu, przez co cały jego stan wydaje się być paradoksalnie komiczny. Bo to jest śmieszne, to absurd, on sam tak to postrzega, emanuje tą humoreską całym swoim ciałem i umysłem, kpi z tego, drwi z samego siebie. Skrajności wciąż scalają się ze sobą. Cierpienie, którym odznacza się jego marne bytowanie sprawia, że nigdy nie czuł się bardziej żywy, bardziej doczesny, bardziej profanum, ale stagnacja, w którą popada, czyni go kompletnym trupem. Teraz jest jedynie duszą, sferą sakralną, którą z Ziemią łączy jedynie eter kosmiczny i to plugawe, okaleczone ciało. I mógłby zniknąć. Tak, może zniknąć, jeśli tylko tego pragnie. Ale czy pragnie? W marazmie myśli zacierają się, a fakt, że wszystko musi rozpatrywać z dwóch punktów widzenia czyni je jeszcze bardziej niezrozumiałymi. Gdyby tylko wiedział czego chce... Sam nie zdaje sobie sprawy, w którym dokładnie momencie ołówek pojawia się pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem jego prawej dłoni, kiedy zaczyna skrobać niezrównoważone myśli na gładkich panelach, w międzyczasie mocno wciągając nikotynowy dym w płuca. To nie przynosi ukojenia. Nie zaspokaja, choć pali boleśnie, pochłania papierosy z taką siłą i częstotliwością, że aż kręci mu się w głowie, chociaż słowa tworzą komiczną ścieżkę w kierunku kuchni, wciąż nie potrafi się uspokoić. Wreszcie siada pod ścianą, ściera stróżkę potu z czoła, gasi niedopałek o podeszwę własnego buta i wyciąga ją. Tak mały przedmiot, a zdolny do zbrukania tak wielkiej świętości, jaką jest nieidealne, ale jakże złożone, ludzkie ciało. Wpatruje się weń, w mdłym świetle żarówki dostrzegając w niej oko szaleńca, szarą tęczówkę człowieka, który potrafi pozbawić siebie życia bez zbędnych skrupułów, który prawie dziesięć lat temu nie widział żadnych obiekcji. Podwija rękaw luźnego swetra i przejeżdża po ręce ostrzem. Mocno, bardzo mocno. Skóra rozstępuje się do tego stopnia, iż ma wrażenie, że jest w stanie policzyć wszystkie składające się na tkankę komórki. Ranę powoli zalewa krew, a on wpatruje się w nią z dziwną nostalgią do tamtych czasów, kiedy to rzeczywiście pomagało, karmiło, koiło, kiedy nie potrzebował niczego więcej. Ale te chwile już minęły. I choć ból, to zabawne pieczenie, wciąż jest niezmiennie taki sam, a krew ciągle przybiera soczyście czerwoną barwę, to już kurwa nie pomaga. Ruchem palca rozmazuje posokę na przedramieniu, by kolejno w amoku przetrzeć dłońmi twarz i zacisnąć je pewnie we włosach. Wciąż waha się i to uczucie jest jedyną siłą, która go powstrzymuje. Jest wiele odpowiedzi, wiele rozwiązań. Być może po prostu chodzi o samo umieranie, a punkt kulminacyjny nie ma znaczenia. Na tym polega jego karma. Ma się męczyć, szamotać, wiecznie cierpieć, bowiem jeśli przestanie, pozwoli odejść swoim demonom i wyjdzie z tego - straci część siebie, tego człowieka, którym stał się przez prawie piętnaście lat permanentnego bólu. Jeśli z kolei po prostu zniknie, rozpłynie się w czasie i przestrzeni za sprawą własnych czynów, nie będzie go. I wszystko straci sens.
Główny problem Adama Lestera polega na tym, że nigdy nie da się związać, zdominować i udobruchać (choć może właśnie tak na ten moment działa na niego ta czysta chęć autodestrukcji), ponieważ należy do ludzi, którzy żyją i umierają tak, jak tego pragną. Dlatego właśnie podejmuje ostateczną decyzję. Zaciska metalowy prostokąt pewniej w palcach, spojrzeniem poszukując upragnionych żył. Ale te jak na złość chowają się, zanikają, a jego puls uspokaja się, zupełnie jak gdyby jego serce i przepływająca przez nie krew krzyczały "nie należymy do Ciebie, dlatego nie możesz nas dosięgnąć". W amoku i szale zrywa się z ziemi, ignorując serię solidnych zawrotów głowy, by wreszcie potykając się o własne nogi i o kotkę, która nagle pojawia się znikąd, jak gdyby i ona chciała mu przeszkodzić, ruszyć w kierunku kuchni.
- Wypierdalaj! - krzyczy nań, bo sytuacja wymaga krzyku. Ta odpowiada buńczucznym miałknięciem, kocim "nie pozwalam!", a on z pasją rzuca w nią żyletką, wreszcie dopadając do rzędu szuflad kuchennych. Z jednej z nich dobywa plastikowy sznurek, zwykle służący mu do wieszania prania, by drżącymi dłońmi i powolnym ruchem spleść z niego szubienicę. Zawieszenie jej na karniszu nie zajmuje mu wiele czasu, czego z kolei nie można powiedzieć o chwilach, które poświęca na kontemplowanie swego dzieła. Patetyczna abulia znów wstrząsa jego ciałem, kiedy z niezdrową fascynacją bada spojrzeniem własną pętlę. Wreszcie wspina się na parapet, zarzuca ją sobie na szyję, skacze... i już wie, że przegrał, choć agonia jeszcze się nie zaczęła. Oczekiwał śmierci chwilowej - krótkiej, acz bolesnej - ale taka nie nastaje. Zbyt grubo spleciona linka nie skręca mu karku, w zamian za to podduszając solidnie. Słaby przepływ tlenu do płuc sprawia, że jego ciałem wstrząsa pożądanie torsji, oczy z czasem zaczynają łzawić, a wargi rozchylają się w niemej prośbie o oddech. Ale on nie poddaje się, splata dłonie za sobą, wzajemnie zaciskając palce na nadgarstkach. Wreszcie jego postać powoli paraliżowana jest omdleniem, a jedyne co trafia do jego umysłu to obraz własnej podłogi zbrukanej słowami i krwią.

"Co widzicie, patrząc w oczy Lestera? W pierwszym momencie pogardę. Szare, nieczułe tęczówki jednym spojrzeniem wyrażają całą Twoją żałość. Jeśli jednak zniesiesz pięć sekund tego wzroku, szklana maska kruszy się i widzisz, jak jego dusza dusi się. Dławi się, wyrywa. Woda zalewa mu płuca, a on rwie się ku górze, pragnąc tego jedynego wdechu powietrza. Jednak złośliwa dłoń zaciska się na jego szyi, nie pozwalając odetchnąć. Dopiero po chwili Adam zdaje sobie sprawę, że ta ręka należy do niego."

1 komentarz:

  1. Bardzo podoba mi się to opowiadanie. Jest takie proste i dokładnie opisuje targające bohaterem emocje. Fajnie, że autor nie boi się naturalistycznych elementów które umieścił, chociaż ja bym dodała im nieco więcej drastyczności, w celu zwrócenia uwagi na tragedię którą przeżywał Lester. Czy ma ono w sobie elementy prawdy ? Czy w pewien sposób jest oparte na faktach ?

    OdpowiedzUsuń

Archiwum bloga