INFORMACJE

Witam serdecznie w Szpitalu dla Chorych Nerwowo i Psychicznie, który został przeniesiony:





29 sierpnia 2012

Nie możesz się cofnąć


Hej, bracie dlaczego tak na mnie patrzysz? Przestań, to łaskocze, ha ha! Nie przytulać cię? Dlaczego? Ja tak bardzo kocham Cię przytulać! Bracie co jest? Braciszku... Popatrz na mnie... nie, nie … Co się dzieje?! Nie, nie zamykaj oczu, co się stało?! Nie, nie, nie … Nie zostawiaj mnie, proszę … NIE!

Krzyk. Płacz. Samotność. Tęsknota. Koniec?

...

To jabłko mówi, że lepiej ze sobą skończyć, ale gruszka uważa, że jednak lepiej będzie aż poczekam na twój powrót. Myślę, że gruszka jest idiotką, przecież ty już nie wrócisz. Banan mówi, że muszę się z tym pogodzić i żyć dalej. Chyba posłucham banana, mówi najrozsądniej z całej tej bandy. Nie wiadomo dlaczego winogrona zaczęły śpiewać jakąś dziwaczną piosenkę winnym języku. Nie znam go... Nie ważne, myślę, że one też chcą mi przez to coś powiedzieć. Gruszka mówi, że zna ten język, ale nie przetłumaczy mi tego, bo byłem dla niej niemiły. Idiotka! Banan mówi, że winogrona go popierają, więc teraz jestem już prawie pewien co zrobić – posłucham rady banana... Tak będzie zdecydowanie najlepiej, chyba że... Jabłko powiedziało, że jeśli umrę to się spotkamy... Czy to nie jest właśnie najlepsze rozwiązanie? Przecież tego właśnie chcę.

Czy ja zwariowałem?
Chyba tak. Dlatego mama wyslała mnie do tego dziwnego miejsca?
… Gruszka mówi, że ona mnie nienawidzą... Tym razem chyba ma rację, ale i tak idiotka z niej.
I niestety rada jabłka okazała się beznadziejna. A może po prostu ja źle się za to zabrałem.
Tak czy inaczej nie wyszło, tylko naraziłem się na wiele nieprzyjemności.

-To dla twojego dobra, synku
Jasne, dla dobra! Banan powiedział mi co tutaj ze mną zrobią! Stanę się warzywem... a może owocem? To byłoby całkiem interesujące... Ciekawe jakim owocem bym był? Może arbuzem? Arbuzy są odjazdowe! Z resztą teraz to nie ważne!
Jabłko to zdrajca! Zdradza się z matką. Jesteś świrem! I próbowałeś się zabić!
Na tabliczce przy głównym wejściu jest napisane „Szpital dla Chorych Nerwowo i Psychiczni” … A więc myślą, że jestem chory?

Haha, hahahah! Jak mogli tak pomyśleć? Chory to jest ten pomysł, co nie Banan? Jabłko? Gruszka?


Alexander Peterson
02.04.1995 (17 lat), Partington
Choruje na: Schizofrenia, zaburzenia osobowości, poza tym ma hemofilię [...]

Jego matka wychowywała go razem z jego starszym bratem (nigdy nie poinformowała młodszego syna co stało się z ojcem). Kobieta miała własny światopogląd i własne teorie odnośnie tego jak powinna zajmować się swoimi dziećmi, nie ważne co mówili znajomi, rodzina, a nawet lekarze. Kiedy dowiedziała się, że Alexander ma hemofilię praktycznie zamknęła go w pokoju i maksymalnie ograniczyła jego kontakty z rówieśnikami. Jedynymi osobami, które miały do niego dostęp była rodzina, a w późniejszym czasie prywatni nauczyciele (chociaż ten kontakt też był dosyć ograniczony).
Przez ciasnotę umysłową swojej matki chłopak ma teraz lekko skrzywiony pogląd na świat, a także na samego siebie, swoją chorobę i innych ludzi.
Kiedy miał 16 lat jego brat, który był 4 lata starszy umarł na jego oczach. Zostało udowodnione, że przedawkował jakieś lekarstwa, Alex nigdy nie dowiedział się co tak naprawdę się stało, ale bardzo dotknęło go to wydarzenie.
Jego brat był transwestytą i wiele razy pod nieobecność matki razem z Alexem bawili się w przebieranki. Teraz również chłopakowi zdarza się to robić, chociaż nie do końca świadomie.
Na co dzień jednak, jest raczej pogodnym i naiwnym dzieciakiem udającym, że jest zupełnie przeciwnie. Nie zna życia, ale z tego co zdążył wywnioskować z opowiadań brata naiwniacy nie mają szans na świecie. Dlatego naprawdę stara się pokazać ludziom jaki jest niezależny i asertywny.
Jako, że mało czasu spędzał z ludźmi jest trochę „dziki”, ale raczej nie zaczyna płakać i krzyczeń na widok innych, jedynie trochę się peszy, a czasem mówi niestosowne rzeczy. Im dłużej jest zdany sam na siebie tym bardziej zaczyna ujawniać się jego lekko buntowniczy charakter, ale jednak nawyki nabyte przez lata w domu ciągle biorą górę i jest raczej miły, grzeczny i nieszkodliwy.

Jeśli chodzi o wygląd jest chudy i niski (jedynie 168cm wzrostu). Jasno brązowe, proste włosy do ramion prawie zawsze nosi rozpuszczone i w lekkim, tylko pozornym nieładzie. Nie ma żadnych kolczyków, tatuaży ani znaków szczególnych, poza siniakami, które często pojawiają się przez jego dolegliwość (hemofilię). Chociaż na takiego nie wygląda bardzo dba o swój wygląd i jest z niego bardzo dumny. Czasem może się wydawać, że może trochę za bardzo. 

Matka przestała dawać sobie radę z dzieckiem, poza tym była zbyt przygnębiona po stracie starszego syna, dlatego pozwoliła na wysłanie Alexandra do zakładu zamkniętego po tym, kiedy on także usiłował popełnić samobójstwo.  Chłopak za nią nie tęskni, ani nigdy o niej nie wspomina. Właściwie można odnieść wrażenie, że wymazał jej istnienie ze swojej pamięci.
[ Dzień Dobry! (tudzież Dobry Wieczór!) chcę przeprosić za tę kartę, bo wiem, że jest średnio dopracowana, pewnie będzie jeszcze zmieniana. Jestem chętna na wątki, mogę ewentualnie zacząć, ale byłoby miło gdyby ktoś podrzucił pomysł. Odpiszę każdemu, jeśli tego nie zrobię proszę się upominać.]

28 sierpnia 2012

'There's an old voice in my head that's holding me back'

Znowu były.
Chciały się bawić.
W to samo.
Nie rozumiem ich.
Jednak zgadzam się. Raz, dwa, trzy…pukam. Odwracam się. Pochowały się spryciule.  Robię krok do przodu, rozglądam się po pokoju. Słyszę jak szepczą za szafą, że jestem głupia, bo ich nie widzę. Skąd mogą to wiedzieć. Nie znają mnie. Ja się tylko z nimi bawię, bo żadne z nich nie chce szukać.
Widzę dziecko. Siedzi na łóżku. Macha nogami, jakby w ogóle nie brało udziału w zabawie. Chcę do niego podejść jednak podkurcza kolana pod brodę. Boi się? Zresztą co mnie to obchodzi? One zawsze czegoś się boją, ryczą, wrzeszczą. Myślą, że potwory siedzą im pod łóżkiem. Są żałośni. Nienawidzę dzieci. 
- Nie bój się. – Mówię, choć tak naprawdę nie wiem skąd we mnie ta matczyności.  Przesuwa się pod ścianę. Chyba wyczuwa, że coś jest nie tak. – Nie zrobię tobie nic. – Przynajmniej do momentu, kiedy nie zaczniesz płakać. – Chodź. Pomożesz mi szukać twoich kolegów. – Im szybciej skończy się ta gierka, tym lepiej będzie dla wszystkich.
Odwracam się, bo słyszę dźwięk upadającego naszyjnika. Leży pod moimi nogami. Poznaję go. Należał do mojej matki. Tylko skąd one go miały? Może mama ich znała i dlatego tak mało czasu nam poświęcała?
Wolała zająć się sierotami niż własnymi dziećmi. Wiedziałam, że jest psychiczna.  Na szczęście umarła. Fabian, ten idiota, też.  Nienawidziłam go. Gdzieś w głębi serca liczyłam, że to on zabił tych ludzi.
Po pomieszczeniu rozległ się radosny krzyk. Właściwie skąd one miały w sobie tę radość? Nikt ich nie znał.
- Przegrałam? Jak to przegrałam? – spojrzała się na dzieciaki, które ją otoczyły. Jak mogła przegrać skoro gra dopiero co się rozpoczęła. – Jak to wszystkie się zaklepałyście? Kiedy? – Usiadła na łóżku. Wsłuchiwała się w ich szepty jak zahipnotyzowana. – Nie opowiem wam bajki. Idźcie sobie.  – Okryła się kołdrą. Miała nadzieję, że sobie poszli.
Jednej rzeczy nie rozumiała. Dlaczego musiała bawić się z dziećmi? Przecież było tyle przyjemniejszych stworzeń. Węże, pająki, robactwo?  Wszystko tylko nie dzieci.
Zasnęła. Nie śniło jej się nic. Nigdy jej się nic nie śni. Widocznie to jest jakiś początek choroby psychicznej. Przecież coś musi się zaczynać od braku snów. Oby to nie było nic poważnego. Psychiatryk to nie miejsce dla niej.
Poza tym bierze leki na nerwicę. Może to przez to. Wysysają z nią całą wyobraźnię. Zamykają w kolorowych flakonikach. Następnie topią je w wodzie. Probówkę wymywają i mają na kolejnego delikwenta. Kolejne sny więżą, pozbawiając ludzi marzeń, nadziei. To jest jeszcze gorsze niż kanibalstwo.
Rano miała znowu wstać. Iść do tych dziwnych, w jej przekonaniu ludzi. Przebywać z nimi. Denerwować się na nich. Rozmawiać o wszystkim, tylko nie o ich przypadłościach? Bo co? Trzeba było ich uświadamiać, że mają nierówno pod sufitem, a nie głaskać po główce i mówić, że tak dobrze robią.
Tak wszyscy robili.
Nawet ten chłopak co ją odwiedzał. Zresztą...dawno z nim nie rozmawiała. Być może ją porzucił. a tak cudownie się z nim czuła.  Głupia, pomyślała nawet, że może spędzić z nim całe życie. Nie powiedziała mu tego, bo się wstydziła.
A co jeśli on znał jej myśli? Co jeśli wiedział, co sobie wyobraża jak kładzie się do łóżka? Jak przytula się do poduszki? Pewnie dlatego odszedł. a obiecał, że wróci. Nie mówił kiedy. Mówił, że wróci.
Wniosek nasuwa się jeden. w szpitalu psychiatrycznym, w którym na nieszczęście odbywa swoje praktyki, wszyscy są nienormalni.
Oprócz niej. Ona to okaz zdrowia psychicznego.
Nie to co jej rodzina, nie to co ten budynek…

Musiałam w czymś rozładować swoją wenę. A, że padło na to, że znowu nie jest idealnie...
Gratuluję każdemu, kto przez to przebrnął. Musi mieć mocne nerwy. 
Tytuł to fragment piosenki Litte Talks
Teraz można się śmiać.

27 sierpnia 2012

Nie budź mnie.

10.12.2011
Ludzie są przezabawni z tą swoją naiwnością. Mogę być kimkolwiek, a oni uwierzą. Ile jest z tego zabawy. Jeszcze ciekawszy jest widok krwi płynącej ze świeżych rozcięć, ale i to z czasem staje się nudne, jak wszystko. To mnie zniechęca i sprawia, że nie chcę wstawać z łóżka.
Kiedy rano obudziłem się i zszedłem na dół za oknem dostrzegłem czarne ptaszysko. Siedział na parapecie, a ja miałem ochotę skręcić mu kark.
Pamiętam jak co rano matka była jak naćpana, a siostra jak zwykle się na nią darła. Miałem ochotę je obie wtedy udusić, powoli, patrząc w oczy i czuć, jak ucieka z nich życie, jak walczą o ostatni oddech.
Nie poszedłem do szkoły, właściwie i tak nie byłem tam od dawna. Facet z którym mieszkam wieczorem znowu się o to wkurwiał, zupełnie jakby był moim pierdolonym ojcem.
Byliśmy wtedy w kuchni, wziąłem nóż i pchnąłem w jego brzuch. Ostrze weszło gładko, aż po rączkę, a on przynajmniej przestał wrzeszczeć.
Ścierwo.
-Timothy
19 lat
30.01.2012
Nie mogłem go zabić, nie mogłem. Dotykał mnie, robił złe rzeczy, nie lubiłem tego, ale to moja wina, że nie umiałem sobie radzić. Zawsze bardzo się bałem, trząsłem się.
Nie mogłem go zabić, nie dałbym rady. Nie umiałem zrobić krzywdy sobie, a co dopiero komuś.
Ale i tak stwierdzono, że go zabiłem, musiałem rozmawiać z panią, która powiedziała, że jest psychiatrą, zadawała dużo pytań, a ja nie na wszystkie potrafiłem odpowiedzieć.
Miałem w pamięci bardzo dużo luk.
Pani powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Moja siostrzyczka też tak powiedziała, wierzę jej, ale dodała, że przez jakiś czas będę musiał być w zakładzie, gdzie pani psychiatra się mną zajmie.

- Brian
30.03.2012
Nottingham! Jeszcze nigdy tutaj nie byłem! No… ale szpital to chyba niezbyt dobre miejsce na poznanie miasta.
Szlag! A ja myślałem, że w tym miejscu zobaczę coś ciekawego, no!
Ale nikomu tutaj nie przeszkadza, że dużo mówię, mogę mówić ile chcę i nikomu nie przeszkadza, że noszę swetry tylko w paski. Jakbym założył sweter w kropki miałbym pecha, na pewno!
Pamiętam jak byłem mały i miałem na sobie bardzo ładną koszulkę w paski to znalazłem czterolistną koniczynę! I nikt nie wtedy nie przezywał! Nawet mama mnie pochwaliła za kwiatki które jej przyniosłem!
Paski muszą być na swetrze, czy tam koszulce.
- Willy
15 lat
Dotknąć deszczu, by stwierdzić, że pada
Nie deszcz, tylko pył z Księżyca spada

Dotknąć ściany, by stwierdzić, że mur
Nie jest ścianą lecz kurtyną z chmur

Ugryźć kromkę, by stwierdzić, że żyto
Zjadły szczury i piekarz też zginął

Łyknąć wody, by stwierdzić, że studnia
Wyschła oraz wszystkie inne źródła

Wyrzec słowo, by stwierdzić, że głos
Jest krzykiem i nikogo to nie obchodzi
-"Dotknąć..." R. Wojaczek

Brian Ways
15.02.1993 - ...
Zaburzenie dysocjacyjne tożsamości (osobowość mnoga), zaburzenia odżywiania
Znajdź sobie miejsce we własnej głowie i schowaj się tam.


___
Od autorki: Dzień dobry! My się już z większością znamy, Tim zdechł, ale Brian żyje. Zapraszam do wątków, powiązań i innych takich.
Uwaga, na zaś: Odpisuję w kolejności jak na kogo mam pomysł.

You're my obsession, my fetish, my religion...

"Kiedy tak siedziałem obserwując falujący świat naszły mnie wspomnienia. Przypomniał mi się Aaron. Poznaliśmy się w klubie nocnym, gdzie miałem okazję grać na basie. Po występie podszedł do mnie i powiedział, że jestem świetny. Postawił mi drinka. Byłem głupim smarkaczem, zgodziłem się na jego towarzystwo. W pewnym momencie nasza rozmowa przestawała się kleić, toteż chcąc to wszystko odratować poszedłem do łazienki. Poczekałem tam kilka minut, próbując zebrać myśli i znaleźć jakiś w miarę ciekawy i zajmujący temat do pogadania. Musiał mi coś wtedy dosypać do drinka, bo czułem się tak jak teraz - świat falował, ludzie i ulice byli rozmazani, a światło tak raziło w oczy, że w pierwszej chwili myślałem, że ktoś mi je wypala.
I wtedy zacząłem się bronić. Bić go zaciśniętymi pięściami po muskularnych ramionach, ukrytych pod skórzaną kurtką. Mógłbym przysiąc, że się wtedy śmiał. Z mojej bezradności i naiwności. W tłumie przechodniów znalazła się osoba z dobrym sercem. Taa... Szlachetny czyn.
Siedząc teraz w izolatce zastanawiałem się nad scenariuszem jak by się to potoczyło bez niczyjej pomocy. Zgwałciłby mnie, pobił, a może wyssał krew, albo przemienił w wilkołaka? Na samą myśl o tym parsknąłem śmiechem, ale zaraz potem przeszły mnie ciarki i głowa zrobiła się mi strasznie ciężka, a potem powieki samoistnie się zamknęły.
Wtedy miałem ochotę się nie obudzić, ale zaraz! Przecież miałem Danny'ego i jeszcze parę innych osób, dla których moja śmierć coś z pewnością by znaczyła. Nie chciałem nikomu sprawiać przykrości, a śmierć kogoś bliskiego jest zazwyczaj czymś nieprzyjemnym.
Zacisnąłem zęby i otworzyłem oczy. Do tej pory w izolatce było ciemno, ale ktoś wszedł do środka i zapalił światło. Następnie podszedł i podniósł do pionu, chociaż nie ważyłem pięć kilo, a nogi miałem wiotkie, zupełnie jak z waty.
Zaprowadził mnie do pokoju, a potem sobie poszedł. W pewnym sensie, to ucieszyłem się i pierwszy raz udało mi się zasnąć na tym cholernym łóżku z pościelą śmierdzącą chlorem. Gdy się obudziłem leżałem jednak na podłodze, a każde dotknięcie tyłu głowy kończyło się zmarszczeniem brwi i zezłoszczonym syknięciem.
Od tamtej pory nawet nie próbowałem usnąć na łóżku. Poza tym ilekroć się na nim kładłem i zamykałem oczy, to wracały też wspomnienia, najczęściej te złe i przez nie dostawałem ataków. Kiedy byłem bardzo zmęczony zdarzało mi się zasypiać nawet na stołówce, z głową opartą o stolik. Budziła mnie zawsze kucharka i wtedy przeklinałem pod nosem jak szewc, na co nikt nie zwracał uwagi.
Z dnia na dzień robiłem się coraz bardziej sfrustrowany i zaczęło mi brakować pomysłów na to, jak mogę sobie pomóc w obliczu szaleństwa.
Po drodze miałem kilka sesji terapeutycznych, czy jak oni je nazywali. Raz musiałem iść na grupową. Gdy przyszła moja kolej na opowiadanie jak się czuję, co mi się śniło, albo co mam ochotę teraz robić, wzruszyłem ramionami i odciąłem się od świata.
To był idiotyczny pomysł, bo ta pustka w mojej głowie zaczęła mi się podobać. Nikt mnie nie zmuszał do niczego, nie potrzebowałem myśleć, ani się niczym przejmować, ale wtedy pojawiła się wizja nekrologu przywieszonego do szpitalnego muru. Nie otworzyłem wówczas oczu, ale żałuję tego, to był mój kolejny błąd. Bo oto zobaczyłem jak łamię kilku osobom serca. Ujrzałem siebie w trumnie. Byłem ubrany w czarny garnitur i miałem białą koszulę.
W tamtym momencie po raz kolejny coś we mnie pękło i kiedy otworzyłem oczy sala była pusta. Tylko terapeutka siedziała naprzeciw mnie i patrzyła na to co robię. Wiedziałem, że zaraz zaczną się niewygodne pytania, dlatego bez słowa wstałem i szybkim krokiem wyszedłem z pomieszczenia. Tchórzostwo coraz częściej uznawałem za najlepsze wyjście z wszelkich sytuacji tego typu.
Leżałem na brzuchu, na posadzce, całkiem nie przejmując się tym, że jest tam brudno. Przed sobą miałem czystą kartkę papieru, a w prawej dłoni trzymałem ołówek. Z nudów obracałem go między palcami, zastanawiałem się co narysować. Machnąłem kilka nic nie znaczących kresek, a potem jeszcze kilka i znowu. Wyszła trumna. Zmazałem ją i westchnąłem.
Nie chciałem znowu myśleć o tej swojej wizji sprzed kilku dni, dlatego podniosłem się, otrzepałem i prawie biegiem udałem do Danny'ego. Wbrew pozorom był lepszym terapeutą, niż się mogło wydawać. Nie zadawał głupich pytań, nie próbował wciskać leków, za to dobrze mnie rozumiał i świetnie przytulał.
Mógłbym napisać na jego temat paręnaście wyczerpujących referatów, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że i tak nie zawarłbym w nich wszystkiego, ani nawet połowy tego, co chciałem.
Pewnego dnia stwierdziłem, że Danny'ego powinni produkować w słoiczkach, najlepiej jako magiczny proszek, który mógłby naćpać mój chory umysł, ale potem uznałem, że to idiotyczne przytulać słoik. I słoik nigdy nie pogłaskałby mnie po włosach.
Szkoda, że Danny jest tylko jeden, bo czasami miałem ochotę rozdać go jakby był uzdrawiającymi cukierkami o wyjątkowo dobrym smaku. Zawsze potem wyzywałem się w myślach. Przecież Danny jest kolejną moją, małą obsesją i w życiu nikomu nie pozwoliłbym go sobie odebrać. W końcu to MÓJ przyjaciel."

[ Pewnie w treści powyżej jest multum powtórzeń i wszelkiej maści błędów, ale ten post siedział we mnie od wczoraj i musiałam go w końcu napisać. Dedykację ślę do autorki Dennisa (hepi berzdej tu ju? ;p), a resztki weny wykrzesała we mnie postać Danny'ego, więc wypada podziękować jego autorce (dziękuuujeeemy!).
Tytuł posta to fragment piosenki Cinema Bizzare - My Obsession. Jakoś tak pasował mi do ostatniej części tej kartki z Fabianowego pamiętnika. ]

Pragnienie, by umrzeć było moją jedną i jedyną troską; dla niej poświęciłem wszystko, nawet śmierć.


THE TRUTH IS YOU COULD SLIT MY THROAT & WITH MY ONE LAST GASPING BREATH, I'D APOLOGIZE FOR BLEEDING ON YOUR SHIRT.

Dźwięk ćmy uderzającej w amoku o ścianę podobny jest dźwiękowi gruchotanych kości. To mógłby być ostatni odgłos, który wydałoby jego wypłowiałe ciało, gdyby teraz wstał, wyszedł na balkon i wyskoczył. Myśli o tym, wpatrując się w oślepiającą jarzeniówkę, pierwszą przyczynę zguby ćmy. Leży na podłodze. Leży na podłodze, bo podłoga wiąże go z tym światem, bo podłoga jest przyziemna, bo podłoga daje stabilność. Bo gdyby nie ona, odleciałby gdzieś w kosmiczną próżnię. Tak, gdyby teraz wstał, grawitacja nie byłaby mu straszna. Nieważkość otula jego ciało, a pragnienia zasnuwają umysł. Mógłby wziąć teraz żyletkę i pociąć sobie ręce tak głęboko, że skóra rozstąpiłaby się na odległość kilku centymetrów. Sięgnąć po paczkę papierosów leżącą gdzieś nieopodal, za stertą niedopałków w popielniczce, wsunąć jednego z nich między wargi, zapalić i zaciągnąć się obficie, łapczywie. Zacząć pisać, wylać swoje myśli na cokolwiek, patrzeć na nie, korygować je i pogłębiać. Mógłby zrobić każdą z tych czynności, ale to już jest za mało. Każda z powyższych form autoagresji już nie wystarcza, niczego mu nie daje, nie zaspokaja, ba!, wręcz ogranicza. Odsuwa go od celu, który nigdy nie miał większej przyczyny i nigdy nie był niczym pokierowany. Niczym, prócz samą, nieskazitelnie czystą chęcią śmierci.
To jest moment, w którym ścierają się granice. Rozpacz sięga samego dna tragizmu, przez co cały jego stan wydaje się być paradoksalnie komiczny. Bo to jest śmieszne, to absurd, on sam tak to postrzega, emanuje tą humoreską całym swoim ciałem i umysłem, kpi z tego, drwi z samego siebie. Skrajności wciąż scalają się ze sobą. Cierpienie, którym odznacza się jego marne bytowanie sprawia, że nigdy nie czuł się bardziej żywy, bardziej doczesny, bardziej profanum, ale stagnacja, w którą popada, czyni go kompletnym trupem. Teraz jest jedynie duszą, sferą sakralną, którą z Ziemią łączy jedynie eter kosmiczny i to plugawe, okaleczone ciało. I mógłby zniknąć. Tak, może zniknąć, jeśli tylko tego pragnie. Ale czy pragnie? W marazmie myśli zacierają się, a fakt, że wszystko musi rozpatrywać z dwóch punktów widzenia czyni je jeszcze bardziej niezrozumiałymi. Gdyby tylko wiedział czego chce... Sam nie zdaje sobie sprawy, w którym dokładnie momencie ołówek pojawia się pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem jego prawej dłoni, kiedy zaczyna skrobać niezrównoważone myśli na gładkich panelach, w międzyczasie mocno wciągając nikotynowy dym w płuca. To nie przynosi ukojenia. Nie zaspokaja, choć pali boleśnie, pochłania papierosy z taką siłą i częstotliwością, że aż kręci mu się w głowie, chociaż słowa tworzą komiczną ścieżkę w kierunku kuchni, wciąż nie potrafi się uspokoić. Wreszcie siada pod ścianą, ściera stróżkę potu z czoła, gasi niedopałek o podeszwę własnego buta i wyciąga ją. Tak mały przedmiot, a zdolny do zbrukania tak wielkiej świętości, jaką jest nieidealne, ale jakże złożone, ludzkie ciało. Wpatruje się weń, w mdłym świetle żarówki dostrzegając w niej oko szaleńca, szarą tęczówkę człowieka, który potrafi pozbawić siebie życia bez zbędnych skrupułów, który prawie dziesięć lat temu nie widział żadnych obiekcji. Podwija rękaw luźnego swetra i przejeżdża po ręce ostrzem. Mocno, bardzo mocno. Skóra rozstępuje się do tego stopnia, iż ma wrażenie, że jest w stanie policzyć wszystkie składające się na tkankę komórki. Ranę powoli zalewa krew, a on wpatruje się w nią z dziwną nostalgią do tamtych czasów, kiedy to rzeczywiście pomagało, karmiło, koiło, kiedy nie potrzebował niczego więcej. Ale te chwile już minęły. I choć ból, to zabawne pieczenie, wciąż jest niezmiennie taki sam, a krew ciągle przybiera soczyście czerwoną barwę, to już kurwa nie pomaga. Ruchem palca rozmazuje posokę na przedramieniu, by kolejno w amoku przetrzeć dłońmi twarz i zacisnąć je pewnie we włosach. Wciąż waha się i to uczucie jest jedyną siłą, która go powstrzymuje. Jest wiele odpowiedzi, wiele rozwiązań. Być może po prostu chodzi o samo umieranie, a punkt kulminacyjny nie ma znaczenia. Na tym polega jego karma. Ma się męczyć, szamotać, wiecznie cierpieć, bowiem jeśli przestanie, pozwoli odejść swoim demonom i wyjdzie z tego - straci część siebie, tego człowieka, którym stał się przez prawie piętnaście lat permanentnego bólu. Jeśli z kolei po prostu zniknie, rozpłynie się w czasie i przestrzeni za sprawą własnych czynów, nie będzie go. I wszystko straci sens.
Główny problem Adama Lestera polega na tym, że nigdy nie da się związać, zdominować i udobruchać (choć może właśnie tak na ten moment działa na niego ta czysta chęć autodestrukcji), ponieważ należy do ludzi, którzy żyją i umierają tak, jak tego pragną. Dlatego właśnie podejmuje ostateczną decyzję. Zaciska metalowy prostokąt pewniej w palcach, spojrzeniem poszukując upragnionych żył. Ale te jak na złość chowają się, zanikają, a jego puls uspokaja się, zupełnie jak gdyby jego serce i przepływająca przez nie krew krzyczały "nie należymy do Ciebie, dlatego nie możesz nas dosięgnąć". W amoku i szale zrywa się z ziemi, ignorując serię solidnych zawrotów głowy, by wreszcie potykając się o własne nogi i o kotkę, która nagle pojawia się znikąd, jak gdyby i ona chciała mu przeszkodzić, ruszyć w kierunku kuchni.
- Wypierdalaj! - krzyczy nań, bo sytuacja wymaga krzyku. Ta odpowiada buńczucznym miałknięciem, kocim "nie pozwalam!", a on z pasją rzuca w nią żyletką, wreszcie dopadając do rzędu szuflad kuchennych. Z jednej z nich dobywa plastikowy sznurek, zwykle służący mu do wieszania prania, by drżącymi dłońmi i powolnym ruchem spleść z niego szubienicę. Zawieszenie jej na karniszu nie zajmuje mu wiele czasu, czego z kolei nie można powiedzieć o chwilach, które poświęca na kontemplowanie swego dzieła. Patetyczna abulia znów wstrząsa jego ciałem, kiedy z niezdrową fascynacją bada spojrzeniem własną pętlę. Wreszcie wspina się na parapet, zarzuca ją sobie na szyję, skacze... i już wie, że przegrał, choć agonia jeszcze się nie zaczęła. Oczekiwał śmierci chwilowej - krótkiej, acz bolesnej - ale taka nie nastaje. Zbyt grubo spleciona linka nie skręca mu karku, w zamian za to podduszając solidnie. Słaby przepływ tlenu do płuc sprawia, że jego ciałem wstrząsa pożądanie torsji, oczy z czasem zaczynają łzawić, a wargi rozchylają się w niemej prośbie o oddech. Ale on nie poddaje się, splata dłonie za sobą, wzajemnie zaciskając palce na nadgarstkach. Wreszcie jego postać powoli paraliżowana jest omdleniem, a jedyne co trafia do jego umysłu to obraz własnej podłogi zbrukanej słowami i krwią.

"Co widzicie, patrząc w oczy Lestera? W pierwszym momencie pogardę. Szare, nieczułe tęczówki jednym spojrzeniem wyrażają całą Twoją żałość. Jeśli jednak zniesiesz pięć sekund tego wzroku, szklana maska kruszy się i widzisz, jak jego dusza dusi się. Dławi się, wyrywa. Woda zalewa mu płuca, a on rwie się ku górze, pragnąc tego jedynego wdechu powietrza. Jednak złośliwa dłoń zaciska się na jego szyi, nie pozwalając odetchnąć. Dopiero po chwili Adam zdaje sobie sprawę, że ta ręka należy do niego."

26 sierpnia 2012

Zombie? Nie, to tylko ja - nowa stażystka


Życie. Scenariusz do niejednego filmu. Zaskakuje, zadziwia, zawodzi. Z pewnością powinno dostać Oscara. Albo Dwa, trzy, siedem...Jednak czy to jest ważne? Ludzie lubią jak coś się dzieje. Szczególnie jeśli to nie dotyczy ich i mogą dodać od siebie kilka słów. Przekłamanych, niedosłyszanych opowieści, które na celu mają zniszczenie danej osobie, może nie życia, a reputacji wśród tłumu gnającego za czymś. Czymś, czego nie da się nazwać. Czymś, co kieruje światem i napędza go.

Co ja tutaj robię?, przeszło jej przez myśli, gdy przekraczała próg Szpitala dla Chorych Nerwowo i Psychicznie. Owszem studiowała medycynę, więc nie powinno być dla niej obrzydzeniem to, że ma pracować z ludźmi, z którymi czasami nie da się nawet normalnie porozmawiać. Poza tym zawsze bała się ich, bo nigdy nie wiadomo co komu do tego łba strzeli. Bała się, ale doświadczenie nauczyło ją tego, że gdy trzeba być oschłym to trzeba jednak są sytuacje, gdzie można coś skwitować uśmiechem i to też pomaga.
Jej świętej pamięci matka oraz brat – dużo starszy od niej – leczyli się psychiatrycznie. Doskonale pamięta tę chwilę, gdy wróciła ze szkoły. Poszła zdjąć obowiązkowy mundurek. Weszła do łazienki i zamarła. Matka leżała na podłodze, z oczami wywróconymi już do tyłu. Ona, fanka filmów o charakterze medycznym, kucnęła przy niej i zamknęła jej oczy. Była niewzruszona tym faktem. Doskonale wiedziała, że próbuje to zrobić.Przy tylu próbach samobójczych kiedyś musi się udać. W nocy kilkakrotnie słyszała jak z kuchenki uwalnia się gaz. Wstawała wtedy i ile sił w nogach biegła by ocalić ich.Nie liczyła już ile razy ściągała matkę z liny, chowała tabletki. Była niczym anioł, który stał nad nią i zarządzał jej życiem. Wtedy jej zabrakło.
Brat natomiast miał zaburzenia psychiczne spowodowane tym, że widział jak jego kolega niewzruszenie zabija jedenaście osób.Podejrzany o współudział co przypieczętowało wzmocnienie się choroby. Przez prawie cztery lata wzywany jak nie do sądu to na komisariat. W nocy krzyczał, rozmawiał z kimś. Zawsze. Krzyk ten był tak przeraźliwy zupełnie jak śpiew łabędzia. Przesączony bólem,dzikością, nadzieją. 
Ojca nie znała. Przynajmniej tak twierdzi.. Na żadnym  pogrzebów jego nie było. Podobno wyjechał do Stanów, gdzie ma się świetnie. Jednakże po śmierci Ann, ktoś musiał zaopiekować się piętnastoletnią Dianą. Wtedy dyrektorka z opieki społecznej skontaktował się z nim. Wyrzekł się jej. Powiedział, że nie jest jego córką. Że takie czarownice jak ona pali się na stosie. Że również Diana jest niezrównoważona psychicznie.
Zaufali jej sąsiedzi, którzy zadecydowali, że skoro nikt nie chce jej pomóc. Oni to zrobią. Było to małżeństwo  w podeszłym wieku. Dixon uwielbiała ich, więc jej radość była nie do opisania gdy okazało się, że to właśnie oni będą się nią zajmować aż do momentu ukończenia przez nią pełnoletności.
To oni wpłynęli na nią oraz na jej zapał do nauki. Inwestowali w nią każdy, nawet ostatni, grosz tylko po to, żeby wyszła na ludzi. Przez długi czas chodziła do psychologa jednak ten nie stwierdził żadnych typowych objawów dla  chorób o podłożu psychicznym. Na kartce, którą szesnastoletnia wówczas Dixon, miała przekazać opiekunom wykaligrafowane było: „Pacjentka nie wskazuje żadnych objawów. To zdrowa, mądra, piękna i zawsze uśmiechnięta dziewczyna. To nieoszlifowany diament.”
I tak ten diament podległ obróbce. Z dnia na dzień staje się jeszcze bardziej wartościowym brylantem, który za kilka lat będzie ratował cudze życie z narażeniem swojego. Jednak w tej całej idealnej bajce pojawia się kropla goryczy. Niekiedy gdy jest się w czymś za dobry, można stać się marionetką do rozstawania po kątach. Diana podległa temu. Drugi semestr pierwszego roku spędziła na stypendium w Rzymie. Wykładowcy stwierdzili, że powinna się rozwijać dalej w praktyce i tak bez żadnego pytania wysłali ją na nie.
Do szpitala psychiatrycznego.
Jedno jest pewne. Albo ona zwariuje, albo wszyscy inni staną się normalni. Bardziej prawdopodobna jest wersja numer jeden. Więc kto wie. Może jeszcze przed ukończeniem tego stażu będzie trzeba umieścić ją w jakiejś klatce, żeby dzieci chodziły i patrzyły się na nią w przestrodze. Może powstanie o niej legenda, taka sama jak o Frankensteinie?
Życie. Scenariusz do niejednego filmu. Zaskakuje, zadziwia, zawodzi. Z pewnością powinno dostać Oscara. Albo Dwa, trzy, siedem...Jednak czy to jest ważne? Ludzie lubią jak coś się dzieje. Szczególnie jeśli to nie dotyczy ich i mogą dodać od siebie kilka słów. Przekłamanych, niedosłyszanych opowieści, które na celu mają zniszczenie danej osobie, może nie życia, a reputacji wśród tłumu gnającego za czymś. Czymś, czego nie da się nazwać. Czymś, co kieruje światem i napędza go.
Urodziła się jako rozstawiony pionek w korporacyjnej gierce. Rocznik '91. Dokładnie zaprogramowany. Jednak maszyny mają to do siebie, że lubią działać w grupie. Uwielbiają się nawzajem psuć. Słowami, alkoholem, zaczepkami, obojętnością. Miłością.
Teraz nie jest idealna. Nosi na sobie skazę. Rodzinną tajemnicę zagrzebaną gdzieś na strychu w pudle, który już dawno zdążył porosnąć kurzem. Przez moment żyła w bajce tylko Zły Pan wszedł i wszystko rozwalił. Schemat baśni z happyendowym zakończeniem jest ostatnio zbyt przereklamowany Poza tym ona kiepsko wciela się w rolę królewny. Jest bardziej Śnieżką, która przez swoją naiwność zjadła otrute jabłko i pogrążona w śnie czekała na wybawienie.


Czasami przychodzą do niej. Proszą o chwilę zabawy. Godzi się, nie wie dlaczego, przecież nienawidzi dzieci. Są okropne. Ślinią się, wrzeszczą. W dodatku cały czas chodzą brudne. A przecież ona co chwila biega myć ręce. Swój pokój sprząta dwa razy dziennie, włącznie z myciem okien, zmianą pościeli jak i praniem małego dywaniku.
Ostatnio ją denerwują. Ciągle chodzą za nią i marudzą. Dasz dłoń, a chcą całą rękę. Tęskni jedynie za Andre. Odwiedzał ją. Rozmawiali o wszystkim.  Głównie o seksie. Myślała, że jego kocha. Nie powiedziała jemu tego. Widocznie miał dar czytania w myślach. Odszedł sobie.Po prostu. 
Szuka go jednak znaleźć nie może.
Pewnego razu myślała nawet, że jest  w ciąży. Przestraszyła się. Jednak to był fałszywy alarm. Na całe szczęście.
Kiedyś przychodziła do niej Nadia. Uwielbiała ją. Rozmawiały, oglądały filmy, pisały do siebie listy.Dzielił ze sobą łóżko. Ale Nadia zmarła. Teraz już jej nie odwiedza. Tęskni za nią, bo z chęcią ponownie by ją pocałowała.
Ona jedyna na tym świecie jest normalna. Wszyscy to jacyś psychole nie znający się na niczym.
Bardzo często zastanawia się co to by było jakby umarła.Czy ktoś by za nią płakał? Wątpię. Nie ma przecież nikogo bliskiego. Często się denerwuje, przez co niekiedy nie może oddychać. Jednak po chwili wszystko wraca do normy.




Diana Dixon
niezdiagnozowana schizofrenia, zdiagnozowana nerwica
01.06.1991, Londyn
Stażystka, studentka medycyny w Instytucie Królewskim w Londynie



Zlepek tysiąca różnych kart. Może efekt nie jest zadowalający, jednak coś takiego jest.Nie przepadam za pisaniem kart, co ukazane jest w tym czymś u góry. Wątki jak najbardziej, można zaczynać bez uzgadniania.
Postać może być kojarzona z  Dianą Dixon z college-preparatory-school.
Twarzyczka: Dianna Agron
Karta pisana przy inspiracji piosenek zespołu The Pretty Reckless, głównie "Zombie" oraz "Miss Nothing"

25 sierpnia 2012

Madness is the gift, that has been given to me.

 
Fabian Ephraim Maverick
,,Dzisiaj kolejny raz odwiedziłem szpital psychiatryczny dla młodzieży. W sumie nic ciekawego się tam nie zdarzyło, chociaż udało mi się minąć chłopaka, który ni z dupy, ni z kupy zaczął uderzać głową o ścianę i coś przy tym mamrotać. Spotkałem też dwie dziewczyny, chyba bliźniaczki. Były strasznie rozgadane, przynajmniej dopóki nie zbliżyłem się do nich na odległość paru metrów. Wówczas nagle ucichły, a potem uciekły jak oparzone ze świetlicy, na której wspólnie przebywaliśmy.
Jest tutaj odrobinę dziwnie, nie mogę powiedzieć, że nie, jednak w sumie da się przyzwyczaić. Jedzenie mają obrzydliwe, ale to jest niezmienne, bez względu do jakiego szpitala się nie pójdzie. Nie lubię opisywać tego co robię, co widzę. To czysty idiotyzm, ale skoro dzięki temu mam się stąd szybciej wyrwać, na czym bardzo mi zależy, to mogę się wykazać cierpliwością i wytrwałością."
,,Kolejny raz przemawiali do mnie tym dziwacznym, psychiatrycznym slangiem, którego nie potrafiłem ogarnąć, pomimo licznych prób i dokształcania się przy książkach, przez internet. Wychodziło na to, że podejrzewają u mnie rozdwojenie jaźni, czy schizofrenię. W sumie to chyba sami do końca nie wiedzą, albo próbują na siłę zrobić ze mnie szaleńca. Może myślą, że za kilka lat będą o mnie pisać "Fabian M. zabił kolejnych piętnaście osób.", idioci."
,,Wezwali ojca do szkoły. Już kiedy wchodził do gabinetu dyrektorki, widziałem niezadowolenie wymalowane na jego twarzy. Przykro było mi, że mnie ignoruje, a na telefon z placówki w której się uczę, zareagował od razu, ale nie śmiałem o tym wspomnieć. Pewnie by mnie wyśmiał, on taki jest.
Powodem wezwania była bójka, a właściwie szarpanina. Jeden chłopak z mojej klasy zaczął mnie wyzywać i dlatego go pchnąłem. Co działo się potem, możecie się sami domyśleć. Nie zamierzam tego opisywać jakoś dokładnie, bo to nie ma najmniejszego sensu.
Kiedy wychodziliśmy, ojciec prawie mnie uderzył. Gdyby nie przechodziło obok kilkoro uczniów i nauczycielka, zapewne nie zawahałby się. Zaczynałem rozumieć dlaczego mama od niego uciekała z takim zapałem."
,,Cztery dni temu trafiłem do szpitala, ale takiego zwykłego. Kiedy otworzyłem oczy czułem okropny ból głowy, jakby ktoś uderzył mnie niedawno z czegoś ciężkiego. Na wierzchu prawej dłoni miałem wbity wenflon i przyczepioną do niego kroplówkę. Na ścianach mojej sali były jakieś motylki i Kubuś Puchatek, na brzoskwiniowym tle. Zastanawiałem się dlaczego tam jestem, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Koło jedenastej przyszła lekarka w białym kitlu. Wytłumaczyła mi wszystko. Poszedłem wieczorem do jakiegoś klubu nocnego, ktoś dorzucił mi środek odurzający do drinka. Chciałem wyjść z lokalu, kiedy poczułem zawroty głowy, ale ktoś próbował mnie zaciągnąć do ciemnej uliczki. Miałem dość sił, żeby podjąć nieudolne próby ucieczki i obrony. Wtedy do akcji wkroczył jakiś dobroduszny przechodzień. Przepędził złoczyńcę i zadzwonił po karetkę. Przywieźli mnie poobijanego, nieprzytomnego i zaślinionego. Mój niedoszły oprawca dodał mi końską dawkę do alkoholu który popijałem, więc miałem cholerne szczęście, że mogę wam to teraz opisywać.
Wiecie, co? Od teraz będę chodził nocami w czyjejś asyście. Raz miałem farta, ale to się może już więcej nie powtórzyć. Poza tym znowu zbrzydło mi życie w szpitalu, nie chcę po raz kolejny tam trafiać, a już na pewno nie z własnej głupoty i nieostrożności."

Lat na karku ma osiemnaście (prawie, ale miesiąc szybko zleci), chociaż czasami zachowuje się i rozumuje jak pięciolatek. W porywach szczenięcego niedorozwoju zdarzyło mu się kilkakrotnie zmienić kolor włosów, czego potem trochę żałował. Ostatecznie pozostał przy naturalnej czerni. Jego ulubionymi kolorami są właśnie czarny, a także niebieski, szarozielony i szkarłatny. Ma metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, ale jeśli ktoś jest wyższy, czy niższy, to nie martwcie się - nie pogardzi waszym towarzystwem. Bardzo tolerancyjny, ma trzy przyjaciółki lesbijki, a poza tym uwielbia Azjatów, uważa, że są słodcy. Słucha raczej ciężkiego brzmienia, ale nie zdziwcie się, jeśli na jego telefonie znajdziecie j-rock, czy k-pop.
Prawie zawsze nosi na lewym nadgarstku biało-czarną bandamkę. Lubi się brudzić i piec ciastka, oraz ciasteczka. Potrafi i gra na gitarze basowej. W przyszłości chciałby założyć zespół, jednak z przykrością stwierdza, że te plany raczej się nie spełnią. Póki co zadowala się faktem, że kilka nocnych klubów pragnie uświadczyć go u siebie jako wokalisty. Jest częstym bywalcem wszelkiej maści szpitali (najczęściej psychiatrycznych, ale że ma specyficzne działanie i nagminnie przyciąga pechowe zdarzenia, więc oddziały dziecięce i młodzieżowe w tych zwykłych szpitalach, również są mu dobrze znane).
Niejadek z wyboru. Czasami nie je przez pół dnia, a potem chce pochłonąć dwa fotele, łóżko, komodę, szafkę i walizkę z wisienką w środku gratis. Jeśli jednak chodzi o jego zwyczajne kulinarne upodobania, to miano ulubionego obiadu mogą zająć naleśniki (najlepiej takie z pudrem).
Ma słabą orientację w terenie, więc jeśli upiłby go, wsadził do samochodu i wywiózł do lasu, to pewnie byłoby już po nim. Umie tańczyć na rurze (specyficzna umiejętność, ale czasami się przydaje!), za to kompletnie nie potrafi rysować, szkicować, ani malować. Do nauki języków również nie ma talentu, bo zna tylko angielski i podstawy francuskiego.
Nie, nie czci nikogo i nie je kotów.

Z ojcem widuje się sporadycznie. Pieniądze na utrzymanie dostaje od niego co miesiąc, na konto bankowe. Są to sumy, za które można wyżyć, a nawet trochę zostaje. Matka Fabiana nie żyje, zmarła dwa lata po porodzie, w skutek powikłań po jakiejś "nieskomplikowanej operacji", jak zapewniali wówczas lekarze. Chłopca wychowywała ciocia i babcia na spółkę, chociaż ta pierwsza częściej piła wódkę, niż zmieniała pieluchy, prała, czy sprzątała. Dawała mu tylko dach nad głową i zabierała całe pieniądze, które przesyłał ojciec.
Kiedy młody Maverick skończył szesnaście lat wyprowadził się od babci (ciotka nie płaciła przez dosyć długi okres za mieszkanie i wyrzucili ją z niego, dlatego chłopaka wzięła pod swój dach starsza pani) i znalazł małe mieszkanie w kamienicy, gdzie wkrótce zamieszkał.
Nie ma stałej pracy, wysokiego wykształcenia, ani zawyżonej ambicji.
Jest po prostu sobą.

,,Czasami nie umiem się opanować i po prostu wychodzę z domu, jak gdyby po chleb. Nie zamykam drzwi, nie patrzę za siebie. Po prostu biegnę do przodu, byle jak najdalej od ludzi. Staję dopiero gdy czuję samotność i wolność. Wtedy otwieram usta i krzyczę. Pozwalam wydobyć się na zewnątrz mojej bezsilności.
Ostatnio wróciłem do mieszkania zapłakany i nawet ciasteczka ze spożywczego, który miałem tuż pod nosem nie potrafiły polepszyć mojego nastroju. Wtedy pociągając nosem stwierdziłem, że jestem totalnym wariatem, ale nie mam najmniejszej ochoty się zmieniać.''

,,Obudziłem się koło trzeciej nad ranem. Sąsiad z góry znowu słuchał jęczenia nagranego na starą, winylową płytę, a po mojej twarzy spłynęła kropla zimnego potu. Oddychałem ciężko, jakby ktoś właśnie próbował mnie udusić kablem, krawatem, albo czymś podobnym.
Rzuciłem się pędem do łazienki. Po drodze potknąłem się o własne nogi i zakląłem pod nosem. Poczułem ulgę dopiero kiedy zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Wówczas zamknąłem drzwi i osunąłem się po nich plecami. Usiadłem na zimnych kafelkach i objąłem się ramionami. Nagle zrobiło mi się zimno, jakbym wszedł do lodówki, albo zamrażalnika.
Nie wiem jak długo tam byłem, ale wstałem dopiero, gdy zauważyłem jak palce u moich bosych stóp zaczynają sinieć, co nie było dobrym znakiem. Oparłem się dłońmi o umywalkę i ponownie spojrzałem na siebie.
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mnie zimny dreszcz. Przygryzłem dolną wargę i nadal gapiąc się w odbicie lustrzane, sięgnąłem do szafki w której chowałem tabletki od bólu głowy, mydło i tym podobne. Wyciągnąłem z niej nożyczki i jakiś plaster, który się do nich przykleił. Wrzuciłem go z powrotem, a nożyczki wziąłem do ręki. Drugą chwyciłem jeden z dłuższych kosmyków swoich włosów. Przez chwilę się wahałem czy aby na pewno chcę go obciąć.
Potem naszła na mnie fala wściekłości i rzuciłem nożyczkami w drzwi, na tyle mocno i niefartownie, że biała farba, która je pokrywała niemal od razu odprysnęła.
Miałem ochotę się uszczypnąć, albo zranić, żeby następnie obudzić się rankiem z błogim westchnieniem przekonaniem, że był to tylko sen, ale nic takiego nie miało miejsca. Wróciłem do łóżka z miną, jakby ktoś uderzył mnie w głowę młotkiem, a potem zrobił pamiątkowe zdjęcie.
Usnąłem koło szóstej, wyczerpany i zdruzgotany. Miałem szczerą nadzieję, że to będzie mój ostatni sen."
 


,,Terapeuci, psycholodzy i psychiatrzy zbiorowo załamują ręce. Teraz naprawdę nie wiedzą co mi jest. Rozdwojenie jaźni, czy schizofrenia są dla nich już zbyt łatwymi chorobami, żebym mógł na nie cierpieć. Nie, nikt mi nie powiedział tego wprost, ale moje "zawyżone" ego właśnie taką ma teorię i ja próbuję ją właśnie podtrzymać.
Prowadzenie tego dziennika jest dla mnie z każdym dniem trudniejsze. Myślałem, że będzie to inaczej wyglądało. Chyba za dużo myślę, ale że jestem człowiekiem - istotą rozumną - to wolę myśleć, niż być bezmózgim warzywem.
Boję się, ale nie jutrzejszego dnia, wizji siebie znowu wybiegającego z domu, czy budzącego się w nocy. Strach mnie oblatuje, jak tylko sięgam myślami do kolejnych specjalistów załamujących ręce. Kolejne "nie mam pojęcia, co ci może dolegać" do kolekcji. Dziękuję, za taką pomoc."
 
,,W nocy dostałem ataku, ale tym razem nie uciekałem z dala od ludzi. Wyciągnąłem z kuchennej szafki nóż i poszedłem do sąsiadki. Otworzyłem drzwi wytrychem. Zajrzałem do sypialni. Spała, a jej jasne, kręcone włosy rozsypane były na poduszce. Pochyliłem się nad nią i mlasnąłem jej do ucha. Obudziła się i zadrżała, chcąc krzyknąć. Zasłoniłem jej usta i uśmiechnąłem się łagodnie. Podałem jej nóż. "Tnij, proszę." - wyszeptałem, odsuwając rękę od jej twarzy.
Była wystraszona, zdziwiona i zdezorientowana, a ja sfrustrowany. Potrzebowałem tego bardziej niż powietrza. Musiał mnie ktoś skrzywdzić. Chciałem przekonać się, że to na pewno nie sen. Kryłem nadzieję w tej krwi, która powoli zaczęła skapywać na błękitną pościel.
Kiedy się nie obudziłem, wpadłem w szał. Moją pierwszą ofiarą padła lampka nocna, a zaraz później stolik, telewizor i reszta mebli, które stały w pobliżu. Kobieta wykorzystując chwilę mojej nieuwagi zadzwoniła po pomoc. Przyjechała policja i zabrała mnie na komisariat. Mało co, a nie dostałbym wyroku, za znieważenie i szarpaninę z funkcjonariuszami. Od tego pomysłu odwiódł jednak sąd, ponieważ wykonano mi jakieś śmieszne, psychologiczne testy, czy tam badania i wykazały one, że jestem... niezrównoważony psychicznie, albo jakoś tak. No cóż, niedługo po rozprawie wywieziono mnie do jakiegoś zakładu, którego nazwy nie mogłem na początku określić, gdyż uderzyłem faceta w białej koszulce polo i spodniach tego samego koloru, który chciał mnie ubrać w kaftan bezpieczeństwa, a przez to podano mi leki. Kręciło mi się po nich w głowie, czułem jak kolana pode mną się uginają. Całą drogę siedziałem z głową opartą na jego ramieniu. W końcu mi się przysnęło. Jak się obudziłem, to byłem w sali. Ściany pewnie kiedyś były żółte, albo beżowe, ale teraz wyglądały na wypłowiałe. Farba odłaziła w niektórych miejscach, a w oknach były kraty. To wszystko nie wyglądało zbyt przyjaźnie.
Udało mi się wyjść na korytarz. Było pusto, ale mogłem przysiąc, że ktoś mnie obserwuje i coś szepcze.
- Kolejny raz w wariatkowie, Fabian. Witaj w domu. - mruknąłem sam do siebie i pokręciłem głową, rozkładając przy tym ręce w ramach błogiej bezsilności."

Uznany został za niepoczytalnego i niezrównoważonego psychicznie, który może zagrażać sobie, ale także ludziom przebywającym w jego otoczeniu. Jest łasy na wyzwania i stosunkowo uległy (co jednak nie znaczy, że odda ci się, jeśli tego zażądasz). Ostatnimi czasy zauważył, że lubi krew i można go śmiało określić mianem masochisty.
Kochał tylko raz i (będąc już przy tym temacie warto wiedzieć, że jest biseksualny) był gotów zrobić wszystko dla "drugiej połówki" choćby miało to być nie wiem jak bardzo niepoprawne, zakazane, czy nielegalne.
[ Na wątki jak najbardziej chętna. Kieruję się zasadą "ja daję pomysł, ty zaczynasz", albo też na odwrót (jak tam bardziej komu pasuje). Aktualnie jestem w ciągłych wyjazdach (przez co mam dostęp do internetu praktycznie raz dziennie), ale staram się nie stać w miejscu i odpisywać na bieżąco.
Kartę będę jeszcze wygładzać, polepszać i co tam jeszcze można.
Buźka zapożyczona od Andy'ego Sixxa.
Karta postaci jest mojego autorstwa, użyłam jej jednak w trochę krótszej wersji na innym blogu, gdyż zwyczajnie przywiązałam się do Fabiana i nie wyobrażam sobie tworzyć jego podróbek. ;3 ]

Z M I A N Y
póki co - brak

Zmądrychwstanie racz mi dać, Panie...



Love is bad my son
Love is bad my son
For your eager eager eager eager heart
Your bigger eager eager eager heart

Get yourself a gun
Get yourself a gun
Shoot your
Eager eager eager eager heart
Your bigger eager eager eager heart



Wysoki, przystojny mężczyzna stał w progu pustego pokoju. Tylko niewielkie zmarszczki wokół oczu wskazywały na jego nieco już podeszły wiek. Czujne, bystre spojrzenie, przesuwało się po bielonych ścianach. Właściwie to już zapomniał jaki miały kolor, nigdy nie widział ich tak nagich, tak pustych. Kiedyś każdy skrawek pokrywały zdjęcia najróżniejszej maści, przedstawiające praktycznie wszystko co można było sfotografować w tym miejscu, a przy tym były to zdjęcia nie banalne, bez krzty tandety czy kiczu. Pamiętał jak spoglądały na niego setki oczu, kiedy tu wchodził. Radość, smutek, tęsknota, ból, fotograf idealnie potrafił uchwycić to na zdjęciach, zazwyczaj wbrew woli fotografowanego. „Oczy są zwierciadłami duszy” - przypomniał sobie stare powiedzenie i uśmiechnął się. Dopiero mając w pamięci te wszystkie fotografie zrozumiał, że nie bez powodu ktoś tak kiedyś powiedział. Westchnął ledwie dosłyszalnie i wsunął dłonie do kieszeni spodni od nienagannie skrojonego garnituru, który nosił. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Diego zamknął oczy, uspokajając myśli. Przez chwilę panowała absolutna cisza i tylko naprawdę sprawne ucho doświadczonego myśliwego mogłoby wychwycić miękkie, lekkie kroki i ciche uderzenie gumowej podeszwy znoszonych trampek o kamienną posadzkę korytarza. Chciał coś powiedzieć, ale milczał nie znajdując słów,  a młody mężczyzna minął go, w ciszy przekraczając próg pokoju. Wszedł za nim do środka, przyglądając się jak rzuca na łóżko dość grubą teczkę w której zamknięty był cały jego życiorys. Na wierzchu, czarnym, wyblakłym już mazakiem, ktoś napisał:  „Dorian O’Connor, pacjent szpitala psychiatrycznego w Sheffield”. Przeniósł wzrok na chłopaka… mężczyznę, zdając sobie sprawę, że ten od dłuższej chwili patrzy na niego.
- Dorian… - Głos mu zamarł, kiedy spojrzał w oczy, które kiedyś miały barwę szczerego złota, uśmiechały się i wprost przyciągały spojrzenia. Teraz wyglądały jakby ktoś to złoto zakopał w głębokim błocie, a na dodatek nie wyrażały zupełnie niczego. Czysta, przerażająca, samotna pustka.
Diego poczuł jakby ktoś mu podciął skrzydła. Wiedział, że zawiódł, odniósł porażkę. Opiekował się Dorianem, odkąd ten pojawił się w szpitalu. Prowadził jego terapię przez tyle lat i cieszył się z każdego, najmniejszego sukcesu chłopaka na drodze do wolności od własnych lęków i słabości, a teraz…
- Spakuje jeszcze kilka rzeczy i możemy jechać. - Cichy, zachrypnięty głos przerwał jego rozmyślania. Dorian odwrócił się na pięcie i podniósł wieczko małego pudełka leżącego na biurku. Bez zastanowienia wrzucił do niego jedno zdjęcie, niedopaloną paczkę papierosów, które już dawno zwietrzały, zapalniczkę z wygrawerowanymi inicjałami „S.Y”. Spojrzał na swoją prawą dłoń, a po chwili pewnym ruchem zsunął z palca obrączkę i jakby ze złością, wrzucił ją do pudełka, które zaraz zamknął i dla pewności zakleił szeroką taśmą klejącą, którą dostał od personelu przy pakowaniu Zupełnie, jakby myśleli, że w wariatkowie można się dorobić jakiegoś majątku, który trzeba pakować w stosy kartonowych pudeł. Tymczasem on całe swoje życie spakował do niewielkiej torby, która stała przy drzwiach wejściowych, a wszystkie wspomnienia właśnie zakleił taśmą klejącą.
- Skończyłem. - Oznajmił, odwracając się do swojego lekarza, a zarazem przyjaciela i niemalże ojca, którego zawsze chciał mieć, a którym nie mógł nazywać człowieka, który go spłodził - No chyba nie będziesz mi tu płakał, co Diego? - poklepał go po ramieniu, a mężczyzna dosłownie na ułamki sekundy mógł zobaczyć dawnego, roześmianego Doriana. Odwzajemnił uśmiech i sięgnął po teczkę leżącą na łóżku.
- Komu w drogę temu… - Zaczął stare, znane powiedzonko.
- …buty. - Dokończył za niego Dorian, zarzucając torbę na ramię i zgarniając z biurka pudełko. Rozejrzał się ostatni raz po pokoju i wyszedł. Szpitalny dziedziniec przeszedł nie odwracając się za siebie, a kiedy w końcu wsiadł do auta, Diego nacisnął pedał gazu i odjechali sprzed bramy, odetchnął  z ulgą.


Zmądrychwstanie racz mi dać, Panie

Myślobranie nie w moim stanie


Przebudził się, kiedy za szybami samochodu zaczynało się już ściemniać. Spojrzał kątem oka na Diego, który milczał skupiony na drodze. Zmrużył zaspane oczy, kiedy oślepiły go światła auta nadjeżdżającego z naprzeciwka. Padało. Zauważył to dopiero, kiedy krople deszczu osiadłe na szybie, roziskrzyły się pod wpływem ulicznych latarni.
- Gdzie jesteśmy? - Zapytał w końcu, bo kiedy zasypiał, pamiętał tylko migające za szybą krajobrazy, kiedy mknęli po autostradzie.
- W Nottingham - Diego spojrzał przelotnie na Doriana skulonego w samochodowym fotelu. W czarnej, szerokiej bluzie z kapturem, wytartych dżinsach i nieodłącznych trampkach, w dodatku z odgniecionymi od snu pasami bezpieczeństwa na policzku wyglądał jak mały zagubiony chłopiec.
- Super… - Ziewnął i przeciągnął się, mrucząc i wyciągnął z kieszeni bluzy papierosy, od razu odpalając jednego i mocno się zaciągając. Diego pokręcił głową.
- Ty nigdy się nie zmienisz, co? - Aż za dobrze pamiętał, jak walczył z tym, by Dorian przestał palić w jego gabinecie.
- Trzeba było o to zapytać, zanim moje miękkie serce dostało w ryj. - Młodszy mężczyzna burknął pod nosem, trochę zły na siebie, że znów rozpamiętuje przeszłość.
- I dlatego kopcisz jak samobieżna lokomotywa?
- Ciuch, ciuch…
Diego przewrócił oczami i zamilkł, wiedząc, że w tej kwestii z Dorianem i tak nie wygra. Kluczyli jeszcze po ulicach miasta, wystarczająco długo, żeby O’Connor zaczął się zastanawiać, czy Diego nie robi tego specjalnie, żeby tylko odwlec moment, kiedy będą musieli się pożegnać, a kiedy już miał o to zapytać, auto zatrzymało się przed bramą.
- No to zdaje się, że koniec wycieczki. - Dorian odpiął pasy i wysiadł z auta, przeciągając się mocno. Dopalił papierosa, gasząc niedopałek na podjeździe, kiedy zobaczył jakieś postacie majaczące w mroku, zbliżające się w stronę bramy. - Kurde, mają nawet komitet powitalny. - Sarknął, wyciągając torbę z bagażnika, a Diego skinął głową w stronę znajomych lekarzy.
- Dorian… - Zwrócił się do młodszego mężczyzny. - Ja…
- Nie chcę łzawych pożegnań. - Złotooki przerwał mu już na początku. - Miło było, ale się skończyło, wpadnij raz czasem, tak na wypadek, jakbym zaczął tęsknić. - Uśmiechnął się, zabierając swoje rzeczy i kierując się w stronę czekających na niego lekarzy.
- Trzymaj się! - Krzyknął jeszcze za nim Diego, na co Dorian uniósł tylko dłoń i zniknął za bramą szpitala.
Witaj wśród swoich Dorianie, tęskniłeś? Odezwał się znajomy głos w jego głowie.
Och, zamknij się.


Słów składanie - niedoczekanie
Zmądrychwstanie racz mi dać, Panie
Myślobranie nie w moim stanie
Zdań igranie spisz na kolanie



Dorian O'Connor.
31 lat.
Fotograf.
Pokój 72, drugie piętro.

Diagnoza: Schizofrenia paranoidalna, nerwica natręctw, maniakalna autoagresja.
Uzależnienia: Fotografia, papierosy.
Inne: Kocha zieloną herbatę, gumy do żucia, swój aparat i mleko w kartonie.


Historia

Urodzony w Filadelfii na wschodzie Stanów, w dobrym domu i bogatej rodzinie. W wieku 10 lat stracił matkę i młodszą siostrę w katastrofie lotniczej. Sprawiający kłopoty wychowawcze zostaje oddany przez ojca do szkoły z internatem. Odznaczający się niezwykłą inteligencją i błyskotliwością, kończy szkołę z wyróżnieniem. Rozpoczyna studia na Academy of Art w Nowym Jorku na kierunku fotografii. Po trzech latach przenosi się na Art Academy w Londynie, skąd po kilku próbach samobójczych trafia do szpitala w Sheffield. Nie utrzymuje kontaktów z ojcem. W Sheffield jest traktowany jak "dobra dusza" przez innych pacjentów. Taki trochę wujek Tadek od dobrych poradek.

W szpitalu poznaje wielu przyjaciół, a nawet... miłość swojego życia. W tym czasie umiera jego ojciec. Dorian wstępuje w związek małżeński z Shojim Yatsutake, jednak sielanka nie trwa długo. Sho popełnia kolejne próby samobójcze, a Dorian coraz bardziej wraca w pustkę z której tak długo wychodził, aż wreszcie Shoji umiera, po kolejnej, tym razem udanej próbie odebrania sobie życia. Załamany Dorian wraca do punktu wyjścia, zamyka się w sobie, leczenie nie przynosi efektów, otwierają się stare blizny, coraz częściej się tnie, a co gorsza... znów słyszy natrętny głos w swojej głowie. Przytłoczony, postawiony pod murem, zrezygnowany i bez grama nadziei duszy, Dorian targa się na swoje życie po raz kolejny i po raz kolejny budzi się w szpitalu, przeklinając los. Wraca do Sheffield, buduje wokół siebie szczelny mur, nie dopuszcza do siebie nikogo poza Diego - jego terapeutą i przyjacielem. W końcu po długich namowach i braku rezultatu leczenia w Sheffield, zgadza się na przeniesienie do Nottingham, jednak jest już zupełnie innym człowiekiem. Z dawnego Doriana nie zostało praktycznie nic. A jaki jest teraz? Chodź i poznaj go.


24 sierpnia 2012

33,5



Trzydzieści trzy i pół. Te cztery słowa opisują mnie najlepiej. Opisują całe moje życie: mój wygląd, mój charakter, moje plany i moje lęki. Jeśli tego nie rozumiesz - cóż, najwyraźniej twoje BMI jest w normie.

Zaczęło się nagle, jak w tysiącach innych przypadków. Nie ważyłam za dużo i nie potrzebowałam diety, ale czy to jedyny powód, dla którego się chudnie? Można schudnąć dla roli w filmie, z powodu zaburzeń psychicznych i z wielu innych przyczyn - ale to nieistotne. Liczą się fakty, a faktem jest, iż mama tuż po rozwodzie jakoś nagle przestała mnie lubić. Nie, nie oddaję się z rozmiłowaniem teorii, jakobym chudnąc próbowała zwrócić na siebie jej uwagę. To zdanie mojego wąsatego terapeuty. Dla mnie liczą się tylko fakty. Zamieszkałam z matką, a brat i siostra z tatą, i tu rodzi się pytanie: dlaczego? Najprawdopodobniej rodzice zgodnie uznali, że Abby i Mike nie są tak silni jak ja, że oni - w przeciwieństwie do mnie - nie wytrzymają codzienności z oziębłą kobietą. Tak więc zostałam wystawiona na próbę. Nie podołałam.

Byłam coraz bardziej samotna. Tydzień po ostatecznym orzeczeniu matka przestała przygotowywać nam wspólnego śniadania, jak to miała w zwyczaju. Dwa tygodnie później przyszedł czas na obiad. Po miesiącu w ogóle rzadkością było usłyszeć od niej choćby słowo, nie licząc tych paru zdań, które wypowiadała, aby wyrazić swoje niezadowolenie moją niezdarnością i bezużytecznością. W zasadzie wszystko musiałam robić sama: sprzątałam sama, robiłam zakupy sama, odnosiłam ciuchy do pralni sama, sama też płaciłam rachunki i spławiałam sąsiadów, bo matka albo spędzała cały dzień zamknięta w swoim gabinecie, albo gdzieś poza domem; właściwie dotąd nie wiem, co wtedy robiła i gdzie przebywała. No i jadłam sama. Kiedy zajęta całym domem przestałam radzić sobie z moim życiem, z pewnym zdziwieniem zauważyłam, że jest taka jedna rzecz, jeden aspekt, który mogę kontrolować - jedzenie. Podczas gdy oszukiwały mnie przyjaciółki, dla których nie miałam czasu, i mój własny umysł, dając mi złudną nadzieję, że po nieprzespanej nocy napiszę dobrze test, waga i lustro nigdy nie kłamały. Zjadłam o jedną kromkę chleba za dużo - ważyłam dwie dziesiąte kilograma więcej, niż poprzedniego dnia. Nie jadłam nic przez trzy dni - lustro mówiło, że brzuch jest bardziej płaski niż trzy dni temu. Gdy mama pierwszy raz powiedziała mi, że schudłam, zaczęłam wierzyć, że tylko bycie chudą jest cokolwiek warte. I tak powoli zaczęłam się zatracać.

Dziś już nie wiem, kim jestem. Wszystko, co było przedtem - imprezy, pływanie, pisanie wierszy - zniknęło gdzieś w otchłani kalorii, kilogramów i godzin ćwiczeń. Przestałam wychodzić na zabawy, bo tam czyhało jedzenie, którego w żadnym razie nie mogłam tknąć. Wyleciałam z kadry pływackiej, bo bywały dni, kiedy nie miałam siły utrzymać się na powierzchni. Nie potrafię napisać jednego wersu, bo mój umysł przepełniają myśli o tłuszczu i posiłkach, które będę musiała zjeść. Mimo to jeszcze się nie poddałam, jeszcze nie teraz. Chcę zacząć na nowo, choć głos z tyłu mojej głowy mówi, że nie powinnam. Zatykam uszy i nie słucham głosu. Zaczynam na nowo, a początek jest tutaj - w szpitalu psychiatrycznym w Nottingham.

Trzydzieści trzy i pół. Te cztery słowa opisują mnie najlepiej. Opisują całe moje życie: mój wygląd, mój charakter, moje plany i moje lęki. Trzydzieści trzy i pół: wychudzona, chorowita, uparta, wytrwała, nie znająca umiaru, wciąż pragnąca chudości i przerażona śmiercią.



imię: Jane
nazwisko: Blythe
płeć: kobieta
pochodzenie: Norwich, Wielka Brytania
data urodzenia: 21 czerwca 1995 roku
pokój: (?)
diagnoza: anoreksja
waga: 73,9 lbs (33,5 kg)
wzrost: 5'5'' (165 cm)


[Dzień dobry. Na blogu psychiatrycznym chyba pierwszy raz. Mam nadzieję, że się nie boicie i skusicie na wątek.]

Archiwum bloga